Pan kotek był chory

I leżał w łóżeczku. Niestety, moim.

Było tak:
– Nie będziesz mnie nosić do żadnego weta! Wypuść mnie! Gwałt i skandal!
– Nie będziesz mi krwi pobierać! Ty mendo! Nieuku! Puszczaj natychmiast!
– Nie będziesz mi igieł żadnych w zadek pchać! Znam swoje prawa! Popamiętasz!
– Nie będę się tobą z żadnym innym kotem dzielił!!!

Byłam głucha na jego argumenty, więc wytoczył cięższe działa. Dzień przed wyjazdem na święta odkryłam, że ma na brodzie strupa. A z tego strupa sypie się takie czarne. Brr. Weterynarz przepisał szampon, a kilka dni później dołożył maść. Jutro mija tydzień; na razie nie widzę poprawy.

Teraz jest jak zawsze, czyli Łajza leży mi na kolanach, a ja siłą starego przyzwyczajenia co jakiś czas go miziam. Pilnuję się tylko, żeby nie drapać go po brodzie, dopóki nie wyleczymy wszystkich zmian. „Siła starego przyzwyczajenia” oznacza także, że mimo choroby, paskud dalej śpi z nami w łóżku (ba, nie mogę nawet powiedzieć, że jest durniem niemytym – przecież sama go myję, i to codziennie). Po pierwsze lubię się wysypiać, a nie da się spać mając oburzony koncert tuż pod drzwiami, a po drugie nie będę się znęcać nad kotkiem, który może w każdej chwili umrzeć…
Owszem, pchlarz zagrywa też tę kartę.
– No wpuść. I ukochaj. Kto wie, jak długo jeszcze będziesz mogła mnie miziać? Nooo? Ale jak już umrę, to będziesz mogła mieć następnego kotka. Nawet trzy. Ile chcesz. Nie będę zazdrosny. Mnie już przecież nie będzie, więc wiesz, nie cierp dłużej, niż nakazuje przyzwoitość… Myślę, że pół roku ścisłego postu i dwa lata noszenia czerni wystarczą.

A potem mości ten ciapaty zadek, gdzie uzna za stosowne.

W jednym ma rację: faktycznie będę mieć następnego kota. Będzie stary (żeby nie ganiał w nocy), łysy (żeby nie sypał wszędzie sierścią) i głuchy (żeby nie spieprzał przed odkurzaczem). I nazwę go Dumbo. Bo mogę.